Obudził się po dziesiątej. Choć jego żołądek wciąż nie działał jak należy, zgodził się chyba na tymczasowe zawieszenie broni, bo przyjął niedużą porcję delikatnego śniadania.

Pozwoliło ono jego właścicielowi na trzeźwiejszą ocenę sytuacji. W pierwszej kolejności Sebastian włączył więc radio, żeby upewnić się, że wczorajszy dzień nie był jedynie kompletnie nielogicznym snem. Ku swojego rozczarowaniu ponownie nie odnalazł żadnej nadającej stacji, więc postanowił wykorzystać swoją ostatnią szansę na kontakt z inną istotą ludzką – telefon komórkowy. Żeby odnaleźć ładowarkę, przeszukał cały dom i pół klatki schodowej. Zauważył ją w końcu w koszu na brudne ubrania. Nie mając czasu na zastanawianie się, jakim cudem mogła się ona tam znaleźć, szybko podłączył ją do telefonu, poczekał kilka parę chwil i wykonał pierwszy telefon. Najpierw do Jarka. Nic. Potem do matki, ojca, siostry, a nawet byłej dziewczyny. W końcu do Adama.

– Cześć, stary, co tam słychać – usłyszał w słuchawce znajomy głos.

– Cześć, ja… – zaczął, kompletnie zaskoczony faktem, że w końcu ktoś się zgłosił.

– Żartowałem, to poczta głosowa. Nagraj wiadomość po sygnale – dokończył Adam.

Sebastian z wściekłości rzucił telefon na ziemię. Już trzeci raz dał się na to nabrać. I to akurat w takim momencie.

– Adam, ty debilu! – krzyknął rozwścieczony.

Po chwili jednak zrobiło mu się bardzo smutno – siedział sam w pustym domu, a pewnie i mieście, nie miał się do kogo odezwać i nawet nie wiedział, gdzie się wszyscy podziali. Nagle bardzo zatęsknił za nieraz głupkowatymi żartami Adama. Obawiał się, że może już nigdy ich nie usłyszeć.

– Czemu to jestem akurat ja? – szepnął sam do siebie i, nie chcąc kompletnie się rozkleić, postanowił kolejny raz przejść się po mieście.

Najpierw skierował się w stronę Starego Miasta. Chciał zobaczyć, czy o dwunastej na ratuszowej wieży zobaczy koziołki. Mijając nierozłożone straganiki i puste krzesła w licznych ogródkach piwnych, słysząc tylko dziwnie głośny dźwięk własnych kroków i czując w powietrzu zapach nieprawdopodobnej wręcz samotności, zasępił się jednak jeszcze bardziej.

Oczekując godziny dwunastej, usiadł w klęczki na wybrukowanym deptaku i zwiesił głowę. Nagle usłyszał za sobą coś jakby szept. Błyskawicznie odwrócił się, by przekonać się, jakiego tym razem figla spłatał mu umysł, jednak ku swojemu zdziwieniu zobaczył żywą istotą. Nie był to co prawda człowiek, ale z pewnością coś, co porusza się, je i wydaje różne dźwięki.

– Gołąb! Prawdziwy gołąb! – zawołał, uśmiechając się do ptaka – Chodź tu mały, zaraz znajdziemy dla ciebie coś na dziób.

Stworzenie przyglądało mu się ciekawie, jednak nie dało się dotknąć. Za każdym razem, kiedy Sebastian sięgał ku niemu dłonią, gołąb odskakiwał w bok, dziwacznie machając skrzydłami.

– Nie możesz latać? – zapytał go, jednak ten tylko przekrzywił śmiesznie łebek, jakby dziwiąc się człowiekowi próbującemu rozmawiać z ptakiem.

Wszystko wskazywało na to, że stworzenie odniosło niedawno dość ciężkie rany – jedno z jego skrzydeł było dość mocno poszarpane i gołąb nie potrafił już wzbić się w powietrze. Bojąc się, aby go nie spłoszyć, Sebastian ostrożnie wstał i rozejrzał się wokoło. Jak się spodziewał, nie dostrzegł żadnej leżącej na ulicy pajdy chleba, jednak w okolicy było tyle sklepów, że…

Po pół godzinie miał już w ręku bochenek chleba. Gołąb z entuzjazmem skubał rzucane mu okruchy. Dawał się już nawet dotknąć. Sebastian z początku bał się, że ptak ucieknie, jednak ten cały czas za nim podążał, a kiedy wreszcie otrzymał za swoją wytrwałość nagrodę, było już pewne, że na razie nie zamierza nigdzie się oddalać. Zresztą i towarzyszący mu człowiek nie zamierzał w najbliższym czasie opuszczać Starego Miasta. Żwawo podreptujące stworzenie było chyba najciekawszym, co mogło go spotkać w skąpanym w ciszy mieście. Strasznie bowiem zaczynało go już nudzić wędrowanie pustymi ulicami, a nawet wystawanie pod ratuszem w oczekiwaniu na koziołki, które i tak się nie pojawiły.

Wyglądało na to, że w całej okolicy znajdowały się tylko dwie żywe istoty – samotny człowiek i ranny ptak.