Postanowiłam jeszcze raz dokładnie obejrzeć wagon od przodu. Tym razem z bliska. Jakie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że metalowa zasuwa była zdjęta, a drzwi lekko uchylone. Mogłabym przysiąc, że chwilę wcześniej były jeszcze zamknięte… Adrenalina, jaka uderzyła mi do głowy, gdy znalazłam oznaczenie, pozwoliła mi zlekceważyć wszelkie sygnały ostrzegawcze, jakie wysyłały mi inne rejony mojego umysłu. Wtedy ostatni raz pomyślałam – Co złego może się stać?
Zajrzałam w ciemność wyzierającą ku mnie, proszącą mnie, bym stała się jej częścią. Choć świeciło słońce, a pasażerowie… Poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła. Chciałam się wycofać, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Stałam więc wciąż tuż przed wagonem, wpatrując się w to, co znajdować się mogło w środku. A musiało być tego wiele, bardzo niewiele. Kilka szmat, jakie zdołałam rozpoznać dzięki kilku promieniom słońca, którym udało się dostać do środka, pudło? Pudła? Jakieś łańcuchy i dziwne, poskręcane ze sobą kartki papierowe, tworzące coś na wzór szalika czy też może bardziej węża. Nie to jednak najbardziej mnie zdumiało. Bodźcem, który wywindował moje serce w górne rejony przełyku były oczy. Wpatrzony we mnie kilka, a może i kilkanaście par oczu. Smutnych i nieruchomych. Chciałam się odezwać, ale z moich ust wydobył się tylko cichy syk. Oczy natomiast wciąż wpatrywały się we mnie w milczeniu. Pewnie dopiero później przypisałam wspomnienie to uczucie, ale dziś wydaje mi się, że poczułam wtedy obezwładniający smutek. Bierny, pozbawiony towarzyszącej mu często nadziei. Samotny, pogodzony ze swoim istnieniem smutek. Być może to on, a być może, jeżeli dopiero później dodałem do go tej historii, tak jak dodaje się nowe kolory do nieukończonych kiedyś malowideł, coś jeszcze innego, skłoniło mnie, bym postąpiła krok naprzód, zostawiając za sobą krainę czerwcowego słońca, południowego gwaru, krainę Co-się-może-stać?, wkraczając do krainy ciemności, smutnych oczu i urzeczywistniających się opowieści. Zanim zdążyłam rozejrzeć się lepiej po pomieszczeniu, zanim moje oczy przywykłyby do ciemności, a umysł do stanu ciągłe napięcia i oczekiwania na kontakt z nieznanym, usłyszałem czyjeś kroki. Szuuuurszur – Szuuurszur. Musiały być one stawiane przez kogoś niezgrabnego i… W tym momencie adrenalina ustąpiła miejsce mniej zorganizowanym częściom mojego umysłu. Krzyczały chaotycznie, tysiącem głosem i tonów. Łatwo było z nich wyłonić jednak jedno najgłośniejsze słowo – „UCIEKAJ!”. Uciekałam więc, odbijając się z progu wagonu tak daleko i wysoko, że przy upadku skręciłam sobie stopę. Nawet jednak tego nie poczułam. Biegłam dalej, panicznie przestraszona, czując, że zaraz potwierdzę przez wyjątek regułę „dzieci nie umierają na zawał serca, do jednego, jedynego miejsca, w którym 10-letnia dziewczynka może czuć się naprawdę bezpiecznie.
– Mamo! Mamo! – zakrzyczałam od progu – przyjechał ten wagon. Z Maszynistą. I-145.
Teraz zasuwa była zamknięta. Czy wagon nadal ma wytłoczone u dołu I-145 było rzeczą jednocześnie oczywistą i kompletną głupotą. Wiedziałem, że to bzdura, że to nie on i nie zamierzałem nawet tego sprawdzać. A jednocześnie byłam absolutnie pewna, czułam, że to on i nie potrzebowałam żadnego potwierdzenia. Na logice uczyli nas, że jeżeli z przesłanki nieprawdziwej wynikała prawdziwa, całe twierdzenie było prawdziwe. To musiał być ten wagon. To był I-145.
Nie zastanawiając się długo, szarpnęłam z całej siły za zasuwę. Była zardzewiała. Znacznie bardziej niż inne części wagonu. Zapewne dawno nieotwierana. Pociągnęłam, stuknęłam, próbowałam wybić kamieniem. Udało mi się wyciągnąć jedynie niewiadomego przeznaczenia pręt. Gruby, dość krótki i wyjątkowo ciężki. Ujęłam go w dłonie.
– Co się może stać? – spytałam na głos i uderzyłam nim z całej siły w zasuwę.
Metal odpadł z ogromnym hukiem, spadając na metalowe szyny. Wydawało mi się, że jeszcze przez kilka sekund metaliczne echo powtarzało dziwaczne zniekształcone wersje mojego pytania.
Nie zwracałam jednak na to większej uwagi. Z drżeniem serca przesunęłam drzwi aż do samego końca. Jedynie przez ułamek sekundy przez głową przeleciała mi myśl – „Jeżeli cię na tym złapią, mogą ci nawet wytoczyć pozew. Stracisz pracę.” I tak ją zostawię – odpowiedziałam własnym myślom, kończąc tym samym udział Przyziemnych Codziennych Spraw, jaki zwykłam nazywać w skrócie PCS, w moich zmaganiach z tajemnicami wagonu I-145. Tajemnice zresztą to chyba złe słowo. Wciąż nie mogłam z siebie wyrzucić myśli, że zabrał mi coś bardzo ważnego. A teraz miał to oddać.
Gdy tylko otworzyłam drzwi, wskoczyłam do środka. Znalazłam tam jednak tylko rozsypujący się w dłoniach kawałek czegoś, co mogło być kiedyś sznurem i sczerniałe plamy na podłodze. Poza tym – absolutnie nic. Żadnych oczu, żadnych pasażerów. Nikogo.
– Gdzie jesteście? – zapytałam, sama zdziwiona, że mój głos oddał się we władanie żalowi i rozczarowaniu.
Usiadłam na brzegu wagonu, wpatrując się w dom swoich rodziców, jaki było z tej odległości widać dzięki wycince kasztanowej alei – miejsca, gdzie w dzieciństwie spędzaliśmy więcej czasu niż w szkole. Opadły na mnie cały setki wspomnień prowadzonych przez dawno unikającą mnie melancholię. Mogłam się w niej zagłębić. Zagłębić, wypłakać kilka łez i wrócić do swojego mieszkania. Ale nie chciałam. Teraz chciałam być dzieckiem. A przecież dziecko nie tęskni za tym, co jeszcze trwa. Nie widzę domu rodziców, bo zasłaniają go kasztany – powiedziałam sobie w myślach i skierowałam wzrok ku ziemi, a potem do wnętrza wagonu.
– Gdzie jesteście? Możecie się pokazać.
Odpowiedziało mi tylko ledwo słyszalne echo.
– azać, azać.
Byłam sama. Na dodatek moja głowa wymagała jak najszybszej konsultacji z psychiatrą. Zanim będzie się z nią konsultować grabarz. Zaśmiałam się gorzko. Wspomnienie z dzieciństwa było zapewne tylko… Tylko wymysłem. Umysł potrafi wyczyniać prawdziwe cuda, gdy uzna, że zwiększy w ten sposób szanse na swoje przetrwanie.
Gdy tak śmiałam się, wpatrzona w ziemię, poczułam na ramieniu dotyk czyjejś dłoni. Odsunęłam się odruchowo i wtedy zobaczyłam.
– Kim jesteś? – zapytałam chudego chłopca o ciemnej karnacji, jaki wpatrywał się we mnie wielkiego niebieskimi oczami – Gdzie są twoi…
Chwilę potem dostrzegłam, że wokół mnie zgromadziło się więcej dzieci. Mogły mieć od 5 do 13 lat. Wszystkie brudne, wychudzone i poranione.
– Gdzie są wasi rodzice?
Dzieci nie odpowiedziały. Wpatrywały się tylko we mnie z pewnym lękiem. I nadzieją. Nie miały pozaszywanych ust. Jedna z młodszych dziewczynek nuciła jakąś melodią, nerwowo szczypiąc róg przetartych spodenek. Ktokolwiek zgromadził je w wagonie, musiał wyrządzić im straszną krzywdę, skoro bały się nawet odezwać.
– Dlaczego wcześniej was nie widziałam? – zapytałam, nie oczekując, że dzieci zdołają wypowiedzieć choć kilka słów.
Na swój sposób jednak mi odpowiedziały. Z wagonu wyłoniła się bowiem dziewczęca dłoń. A potem nóżki chłopca. Dzieci stawały się dla mnie widoczne dopiero wtedy, gdy opuszczały wagon.
– Ile was jest?
Naliczyłam dwadzieścioro jeden dzieci.
– Chowa się tam jeszcze ktoś z was?
Nikt już jednak nie wyszedł. Wstałam i, łapiąc się za głowę, zastanawiałam się, co powinnam zrobić. To naprawdę koszmar z dzieciństwa czy może rzeczywistość znów wyprzedziła fikcję i oto stał przede mną wagon porywaczy dzieci? A to znikanie wewnątrz? Iluzja to czy…