Kiedy wreszcie trzeźwiejsza część jego umysłu przywołała ciało do porządku, przed jego oczami rozciągało się bardzo dobrze znane mu miejsce – Kaponiera. Nie, to nie może być Kaponiera – pomyślał jednak po chwili. Przecież tutaj zawsze… – i w tym momencie go olśniło. Nagle zrozumiał, co tak bardzo dziwiło go, kiedy przechodził przez ulice swojego osiedla – kompletny brak ludzi. A co za tym idzie, także pojazdów. Nawet autobusów i tramwajów.
– Eureka! – wykrzyknął ucieszony, jednak zaraz potem umilkł, zawstydzony echem swojego własnego głosu. Pozbawione jakichkolwiek śladów życia rondo przypominało bardziej postapokaliptyczny krajobraz niż jeszcze wczoraj tętniące życiem komunikacyjne centrum miasta.
-Ominął mnie koniec świata? – pytał się sam siebie, kompletnie nie mogąc zrozumieć tego, co widział dookoła siebie. Do tej pory traktował wszystkie wydarzenia dnia z przymrużeniem oka, w myślach sarkastycznie komentując swoją własną niedyspozycję i wynikające z niej nieprzyjemności. Teraz jednak zdał sobie sprawę, że jeśli nie jest bardzo pijany, a to, zważywszy na wciąż nie dający mu spokoju ból głowy i żołądka, było mało prawdopodobne, w czasie jego ciężkiego snu musiało się wydarzyć coś bardzo ważnego. Coś, co sprawiło, że w mieście nie było żywej duszy. A przynajmniej wszystko na to wskazywało.
-Muszę się z kimś skontaktować albo chociaż pooglądać jakieś wiadomości czy posłuchać radia… Tak, radio, to jest pomysł! – ucieszył się na własny pomysł. Radio było oprócz Internetu jego jedynym oknem na świat – telewizora nie miał, a gazet nigdy nie kupował. Skoro net nie działał, a komórka wysiadła, było to jedynym rozwiązaniem. Zanim jednak wrócił do domu, postanowił poprzechadzać się jeszcze trochę po mieście; a nuż powód pustki panującej w mieście był dużo bardziej prozaiczny (choć na razie żadnego takiego nawet nie potrafił wymyśleć).
Przeszedłszy na przełaj przez rondo Kaponiera (dziwiąc się w duchu, że nie wyrósł mu spod ziemi policyjny radiowóz), skierował się w stronę lotniska. Bukowska, podobnie jak wszystkie dotychczas przez niego spenetrowane ulice, była zupełnie wymarła. Wszystkie sklepy pozamykane, a przystanki puste. Tylko krzykliwe bilbordy błyskały mu w twarz feerią barw.
– Poznań nie do poznania – przeczytał na głos jeden ze znajdujących się na nich napisów – A żebyście wiedzieli – mruknął pod nosem i ruszył przed siebie.
Zatrzymał się na przystanku Polna/Szpital – stwierdziwszy, że nie chce mu się jednak pokonywać całej odległości dzielącej go od lotniska, rozejrzał się wokół siebie nie dostrzegając nic, co mogłoby mu pomóc rozwiązać zagadkę pustego miasta i już miał ruszyć w drogę powrotną, kiedy kątem oka dostrzegł jakiś ruch gdzieś w okolicach szyldu sklepu całodobowego. Nie przejmując się zupełnie ewentualnym niebezpieczeństwem, zerwał się jak szalony i biegiem pokonał całą szerokość ulicy, jaka dzieliła go od celu. Kiedy jednak dotarł na miejsce, nie spostrzegł nic, co mogłoby się poruszyć; drzwi były zamknięte, za oknami migotało jedynie jakieś fluorescencyjne światełko. Pewny, że coś musiało mu się jednak przewidzieć – w końcu nadal nie czuł się zbyt rześko, oparł się o drzwi i z rezygnacją spojrzał przed siebie. Gdy jednak spoczął na swoim oparciu całym swoim ciężarem, poczuł jak to odchyla się do tyłu. Kompletnie się tego nie spodziewając, runął jak długi na wyłożoną betonem podłogę sklepu.
– Co do licha? – zmarszczył brwi, czując jak wdzierający się do środka wiatr przyjemnie owiewa mu włosy – Chyba, że… – wstał, rozmasował sobie kolano, w jakie się uderzył, spadając i przyjrzał się zamkowi drzwi.
No tak – pomyślał – Wcale nie był zamknięty. A więc to po prostu wiatr zatrzasnął je, kiedy patrzyłem w inną stronę. A ja… – westchnął ciężko. Racjonalne myślenie nie było dzisiaj jego mocną stroną. Mimo wszystko cieszył się, że jednak udało mu się odnaleźć niezamknięty sklep – właściciel na pewno nie obrazi się, jeśli w zamian na odpowiednią kwotę zniknie z półek trochę towaru. Nie powinien się obrazić… O ile w ogóle kiedykolwiek tu powróci.
Po upewnieniu się, że w całym pomieszczeniu nie ma żadnego innego przedstawiciela gatunku homo sapiens, Sebastian wpakował do znalezionej pod ladą papierowej torby trochę owoców, płatki owsiane, mleko (miał nadzieję, że wciąż świeże) i kilka innych produktów spożywczych. Na koniec podliczył wszystko i, nie trudząc się wydaniem sobie z kasy reszty, położył na ladzie pięćdziesięciozłotowy banknot.
– Bo mnie, kurwa, stać – zawołał głosem szaleńca i roześmiał się.