– Musimy iść.
Świdrujący, metaliczny zgrzyt.
– Tak. Idziemy.
Regularne kroki dwojga ludzi.
– Choodź do nas.
Wypływające z niezmierzonej głębi czasu wezwanie.
– Chooodź do nas.
Niedające się w żaden sposób opanować pragnienie wstania.
– Choooooodź…
Metaliczny zgrzyt przywołujący boleśnie każdy zmył, mięsień i nerw.
– Choooooodź…
Nieprawdopodobna wściekłość na własną bezsilność i żal za niemożnością odpowiedzenia na wezwanie.
– Wróć do nas…
* * *
Siedział na ogarniętym niemal całkowitą ciemnością moście. Pod jego nogami rozpościerały się metalicznie połyskujące tory. Gdzieś w oddali słychać było dziwny, zgrzytliwy odgłos, on jednak starał się go nie słuchać. W jednym ręku trzymał butelkę znakomitego starego wina, a w drugim duży szklany kielich.
– Może kiedy się znowu napiję, wrócicie – powiedział na głos – A może zwrócicie mi ludzkość. A może po prostu obudzę się we własnym łóżku, śmiejąc się z tak popapranego snu. Może – nalał sobie do kielicha ciemnoczerwonego napoju – Wasze zdrowie! – podniósł go do ust, uśmiechając się nieznacznie.
Gdzieś w oddali coś zazgrzytało, w taki sposób, jakby jedna niewiarygodnie wielka maszyneria ocierała się o inną, równie potężną. Jednocześnie miało się wrażenie, że niosące ten dźwięk tory przyzywają każdego, kto na nie spojrzy, zachęcając, aby podążył nimi aż do źródła metalicznego hałasu.
– A tymczasem – odezwał się znów siedzący na moście człowiek – Będę tu przychodził i wypatrywał waszego powrotu, popijając wino. Codziennie. Będę tu na was czekał aż do końca świata – uśmiechnął się do ginących w mroku nocy torów – I trzy dni dłużej.